Wjeżdżając do
Czarnogóry z zakrętu wyłoniły się kozy :-) Stado kóz, samo
pasących się. Mijaliśmy ładny punkt widokowy z napisem I love
Herceg Novi.
Zatrzymaliśmy się, zrobiliśmy zdjęcia i ... samochód
nie odpalił. Akumulator ... Prądu użyczyli chłopacy z Azji
(Chińczycy?, Japończycy?). Nie ukrywam mieliśmy „pietra”. Być
1700 km od domu i mieć rozładowany akumulator? Na szczęście
chłopaki z rejestracją serbską, podładowali nam samochód, byli
sami przerażeni nie tyle sytuacją samochodu, ale upałem, mieli
wyłączony samochód = brak klimy :-)
Do hotelu dojechaliśmy bez
klimy, bez świateł, bez radia. I tak minęła prawie cała nasza
trasa powrotna ! Cud, że nikt nas nie zatrzymał... W tunelach rzecz
jasna jechaliśmy w włączonymi światłami. Po tych wszystkich
„atrakcjach”, zdecydowaliśmy się na normalny adres (z numerem
domu, ulicy) hotelu z basenem. Trochę luksusu nie zaszkodzi :-) Co
przeżyliśmy to nasze, jest przynajmniej co wspominać.
W Herceg Novi spędziliśmy
dwie noce. Przeznaczyliśmy je na odpoczynek i regeneracje. Do
starego miasta udaliśmy się późnym wieczorem na kolację. Parking
znaleźliśmy po drodze (II strefa , 0,5 euro za 1h). Karta do
parkingu dostępna m. in. w kioskach. Nam udało się kupić w
sklepie z częściami do samochodu, ach ta kobieca spostrzegawczość
małej karteczki na szybie :-)
Pomimo tabliczki „zakazu palenia”,
nikt jej nie przestrzegał. Czuliśmy i widzieliśmy unoszący się
dym tytoniowy tuż nad naszą pizzą. Deptak, zachód słońca, mury
zamku, łódki zacumowane przy zatoce, cieszyły oko.
Głównie po
pobycie w Bośni, gdzie widzieliśmy głównie górskie krajobrazy.
Plaże w Czarnogórze, będę szczera: woda czysta, krystaliczna,
plaże kamieniste, betonowe – taki klimat nie mam pretensji, ale te
wszechobecne parasole i leżaki do wypożyczenia, stanowią lekką
przesadę. Każdy skrawek ładnej plaży jest wykorzystywany do
zarobku na turyście.
Rozumiem, że każdy chce zarobić, ale
wszystko powinno być w granicach rozsądku. Nam udało się znaleźć
fajne miejsce pomiędzy palmami, wśród lokalsów (widać, że to
stali bywalcy).
Podjęliśmy ponowną próbę znalezienia słodkiego
wina w markecie, nie udało nam się tego zrobić samemu więc
poprosiłam ekspedientkę. Trochę jej to zajęło czytanie etykiet
na butelkach. Udało się, wręczyła nam butelkę czerwonego
słodkiego wina. Przy kolacji doznaliśmy rozczarowania: to nie było
słodkie wino, lecz półwytrawne. Trudno :-) Resztę wieczoru
spędziliśmy w basenie. Kolejny dzień była to próba szukania
nowego akumulatora. Całe szczęście Czarnogóra, podobnie jak
Bośnia wielbi volkswageny, w pierwszym lepszym zakładzie został
zakupiony tak na wszelki wypadek. Pisząc ten post pół roku po
powrocie, mogę powiedzieć, że dopiero zimą nam się przydał.
Kolejny dzień relaks: basen, plaża.
Widok z naszego balkonu o świcie:
Komentarze
Prześlij komentarz