Idealna pogoda do zwiedzania, pochmurno. Dziś wybraliśmy się do Gold Mountain w Bangkoku.
Trasa samochodem wynosi ok. 9 km, pieszo ok. 6 km. Ponownie postanowiliśmy dojechać tam lokalnym czerwonym autobusem numer 15. Wsiedliśmy pewnym krokiem, przecież to nasz już drugi raz, najgorszy jest pierwszy, prawda? ;-) Przynajmniej tak słyszałam. Zadowoleni, że oszukaliśmy system, za całe 13 thb dotrzemy oboje do celu, aż tu nagle ... konduktorka od biletów wzięła tabliczkę z napisem Lumpini Park i wymachuje nam i innym pasażerom przed oczami (w szczególności nam!). Hm o co jej chodzi? Przecież mamy nawigację, która pokazuje, że długa droga jeszcze przed nami do ostatecznego celu. Okazało się, że akurat ten autobus numer 15, ma skróconą trasę. Kierowca wskazał nam, gdzie mamy się cofnąć i czekać na kolejny autobus numer 15. Janusze biznesów – pomyślałam o nas.
Czekamy, czekamy ... czekamy. Jedzie ! Wskakujemy zadowoleni, sprzedawczyni biletów podchodzi do nas i pyta dokąd zmierzamy, ponownie jesteśmy jedynymi białymi w środku. Pokazujemy jej mapkę po tajsku z nazwą Wat Saket, bo Pani na nazwę „Gold Mountain” nie reaguje. Zauważyłam zapaloną żaróweczkę nad jej głową, z uśmiechem pokazuje ręką kierunek właśnie, w który zmierzamy. No co na ona nie powie, kamień spadł nam z serca ;-) W tych autobusach czujemy się jakbyśmy mieli prywatnych lokalnych przewodników. Pokazała nam gdzie mamy wysiąść, nacisnęła guziczek oznaczający „stop driver”. Normalnie full serwis. Zmierzamy do Gold Mountain, wejście płatne od osoby 20 thb.
W plecaku na wszelki wypadek miałam chustę, jakby był obowiązek zakrycia ramion lub kolan. Na szczęście nie było takiej potrzeby. Turystów mało, to dobrze. Zadziwiający jest fakt, że to wciąż Bangkok, a tam czujesz ciszę, spokój. Dźwięk dzwonów, z głośników w oddali modlitwy mnichów, sprawiają, że człowiek duchowo odpoczywa.
Schodków nie wiele, bo tylko 344 do tego niskie.
Schodków nie wiele, bo tylko 344 do tego niskie.
Im wyżej tym panorama miasta piękniejsza.
Na samej górze, kojący dźwięk blaszanych listków, a na nich różne tajskie teksty. Może jakieś prośby, modlitwy?
Wyciszyliśmy się, pora wracać, do rzeczywistości. Korki już na dobre się zaczęły. Po 10 min. widzimy autobus numer 15. Powrót nam zajął jakąś godzinę. Całe szczęście mieliśmy miejsca siedzące. Mimo tłoku w autokarze Tajowie, są świetnie zorganizowani. Nie musisz „na chama” przeciskać się do wyjścia. Nagle powstał ruchomy korytarz, przez który idąc nikomu nie przeszkadzasz. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji w godzinach szczytu np. w Warszawie w mpku numer 713 w stronę Ożarowa lub w Białymstoku w mpku numer 3.
Pora coś zjeść! Po drodze mijamy uliczne sushi (za sztukę 5 thb) oraz streetfoody za grosze (pad thai 15 thb) Grzechem było by nie skorzystać. Skusiłam się na 5 różnych kawałków sushi: m.in. z krewetką, z kawiorem, krabem. Pyszne !
Kusząco wyglądały tam mini pączki smażone na głębokim oleju o smaku: ośmiornicy, krewetki, kraba, tuńczyka oraz żółtego sera. Zdecydowałam się na te ostatnie (3 sztuki 15 thb). Polane zostały karmelem, czekoladą i posypane suszonymi glonami. Przypominały polskie pączki, tylko bardziej wilgotne w środku. Jednak coś mi tu smakuje i jest tego coraz więcej ! :-)
Komentarze
Prześlij komentarz